Zemsta i przebaczenie – przeczytaj fragment
Kochani, po raz kolejny zapraszam Was w podróż po świecie wykreowanym przez Joannę Jax. Jako ambasadorka powieści Zemsta i przebaczenie przedstawiłam Wam już recenzję oraz wywiad z pisarką. Dziś nadszedł czas na małą niespodziankę. Miłej lektury!
Fragment powieści Zemsta i przebaczenie Joanny Jax
Szlaban getta był symbolem innego świata, którego granicę miał zamiar przekroczyć Emil. Był słoneczny, ale bardzo chłodny poranek. Po drugiej stronie rogatek lawina ludzi jakby w zwolnionym tempie przesuwała się po brukowanej, szerokiej ulicy. Niektórzy chuchali w zmarznięte dłonie, wydobywając z ust kłęby pary, jakaś stara kobieta, okutana w wełnianą chustę, wyciągała drżącą dłoń w prośbie o jałmużnę, młody chłopak leżał skulony pod ścianą budynku, chcąc osłonić się przed ciężkimi butami żołnierza, który z zaciętością go kopał.
Lewin miał na sobie robocze ubranie i beret, a przez ramię miał przewieszoną torbę z narzędziami. Dawno nie czuł takiego strachu jak w momencie, gdy zbliżał się do stojącego przy bramie strażnika. Jeśli kiedykolwiek wyobrażał sobie piekło, to powinno ono właśnie tak wyglądać, ten szlaban i miejsce, na które patrzył i z którego się nie wraca. W tej chwili już całkowicie odizolowane, wypełnione nadmiarem ludzi. Żydów. Pejsaków – jak to kiedyś pogardliwie o nich mówił Emil. Nie lubił ich i uważał, że są cwaniakami, skąpcami i jedzą obrzydliwe rzeczy, których nie tknął nawet, gdy jadał bardzo skromnie. Jego poglądy podzielało mnóstwo Polaków, chociaż w dzieciństwie nikt na podobne podziały nie zwracał uwagi. Jednak żaden człowiek, którego znał, nie myślał o tak drastycznych sposobach pozbycia się Żydów ze swojego otoczenia. Czym innym była antypatia i szyderstwa wypowiadane w zaciszu domowym, a czym innym traktowanie tych ludzi niczym zwierzęta. Przywodziło mu to na myśl ogród zoologiczny, gdzie ku uciesze gawiedzi zamykano ciekawe okazy. A przecież Żydzi byli ludźmi. Czuli, mówili i pracowali. Zamykanie ich w tragicznych warunkach, upychając byle jak, byle więcej się ich zmieściło, zakrawało, nawet dla takiego antysemity jak Lewin, na barbarzyństwo. Zdarzały się także pomyłki i trafiali tam ludzie, którzy z narodem wybranym niewiele lub nic nie mieli wspólnego. Lewin obawiał się, że choć planował wejść tam tylko na kilka godzin, może z owego miejsca już nie powrócić. Pomyślał, że byłaby to czysta ironia losu, gdyby musiał odtąd żyć wśród ludzi, którymi niegdyś pogardzał, i być zdanym na ich łaskę i niełaskę. A ponieważ ten naród zawsze trzymał się razem, raczej na niełaskę dla zbłąkanego Polaka.
– Co masz w torbie? – warknął żołnierz, gdy już skończył studiować przepustkę Emila.
– No co mam mieć? Klucze, taśmę, kolanko. Mówili, że im w administracji gównem zalatuje – usiłował żartować Lewin, żeby pokryć swoje zdenerwowanie.
– Pewnie to nie z rur, tylko od tego bydła żydowskiego gównem jedzie. – Strażnik zarechotał i podniósł szlaban.
Lewin przeszedł, najpewniejszym krokiem, na jaki się zdobył, miarowo i szybko, byle jak najszybciej oddalić się od szlabanu i budek strażników. Gdy tylko wmieszał się w tłum, zaczął gorączkowo się rozglądać. Nie miał pojęcia, czy w tym potoku ludzi odnajdzie „Szalika”, czyli Jakuba Mosela. Wiedział, że ma zbyt mało czasu, aby czekać, aż ten się pojawi na głównej ulicy. Podszedł do grupki młodych mężczyzn, którzy gwarzyli sobie beztrosko. Zapewne byli tu od niedawna i życie w getcie nie dość mocno dało im w kość.
– Dzień dobry – zagadnął Emil. – Szukam „Szalika”.
Młodzi mężczyźni zamilkli i popatrzyli na Lewina. Jeden z nich, o ciemnych oczach i krótkiej bródce, powiedział:
– Stara Blumowa dzierga, nawet niedrogo bierze. W tamtej bramie z reguły siedzi. – Wskazał ręką jasnozieloną kamienicę.
Lewin pokręcił głową.
– Człowieka szukam. Mówią na niego „Czerwony Szalik”, bo ciągle w nim chodzi. To moja rodzina.
– A jak się nazywa? – zapytał podejrzliwie drugi z chłopaków.
– Mosel, Jakub Mosel – odpowiedział Emil, chociaż nie był pewien, czy Jakub z racji bycia na liście poszukiwanych wciąż posługuje się prawdziwymi personaliami.
– Moselów jakichś znam, ale tam nie ma nikogo takiego. Trzy pokolenia, ale z tych najmłodszych to są dwie dziewuchy – mruknął ostatni z młodzieńców.
– A powiesz, gdzie ich znajdę? Do administracji wolę nie iść, bo wiecie… – zaczął się jąkać Lewin.
– Tamta brama, tam, gdzie ten stary się kiwa w kucki. W oficynie mieszkają, drugie wejście. Nie pamiętam, na którym piętrze, musisz zapytać kogoś – bąknął chłopak i dodał: – Ale jak masz dolary albo złoto, chętnie odkupię.
– Nie mam, tylko listy od rodziny i trochę „górali”. – Emil puścił do nich oko i ruszył ku wskazanej bramie.
Minął kiwającego się starca, ubranego w chałat, i wszedł na podwórze. Wszędzie piętrzyły się śmieci, a na parapetach otwartych okien mimo panującego chłodu wietrzyły się kołdry i poduszki. Wszedł do sieni i ruszył schodami, mijając po drodze bawiące się dzieci. Małe dziewczynki rozłożyły brudne kocyki i układały na nich swoje lalki, a chłopcy zjeżdżali po schodach na starym, zjedzonym przez mole dywaniku.
– Moselów szukam – powiedział do grupki dziewczynek siedzących na półpiętrze.
Jedna z nich wskazała mu drzwi. Zapukał niezbyt głośno, nie chcąc wystraszyć mieszkańców. Otworzył mu stary Samuel, niegdyś właściciel sklepu z porcelaną w Chełmicach, dziadek Jakuba. Był wymizerowany, a w jego starczych oczach czaiła się panika. Nie rozpoznał Emila Lewina, w końcu ten opuścił Chełmice wiele lat temu, więc zapytał czujnie:
– Pan do kogo?
– Dzień dobry, panie Mosel, pewnie mnie pan nie pamięta… Jestem Emil, syn Ignacego Lewina. Kaleki spod Chełmic – powiedział gromko Emil.
– Co tak krzyczysz, stary może jestem, ale nie głuchy. A co ty tu robisz? – zapytał niezbyt uprzejmie.
– Jakuba szukam – powiedział cicho.
– Nie wiem, gdzie jest Jakub – warknął stary i uciekł wzrokiem w bok, co dało Emilowi sygnał, że doskonale wie, gdzie przebywa jego wnuk.
– Mogę wejść?
Samuel Mosel otworzył szerzej drzwi i wpuścił Lewina do mieszkania. Było malutkie, zaledwie dwa niewielkie pokoiki, w których gnieździło się osiem osób. Cztery pokolenia Moselów, bo jedna z ich córek, Debora, trzymała na rękach małego chłopczyka. Wszyscy patrzyli na Lewina jak na zjawę, bo nie wiedzieli, skąd wziął się w getcie i po co do nich przybywa.
– Naprawy tu robię, w administracji. Pomyślałem, że odwiedzę starych znajomych z Chełmic. No, najlepiej znałem Jakuba, ale podobno jego tutaj nie ma – zaczął tłumaczyć się Emil, przybierając beztroski ton, jakby w istocie znali się dobrze. Wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów.
– Proszę. – Wyciągnął dłoń w kierunku Debory, która najżyczliwiej na niego spoglądała. – Na pewno się wam przydadzą.
– Nie jesteśmy żebrakami, Lewin – obruszył się stary Mosel. – Muszą nas w końcu stąd zabrać, bo przecież nie da się tak żyć. Ciasnota, jedzenia tylko tyle, żeby nie zemrzeć, a jak kto chce co więcej i lepiej zjeść, to musi fortunę zapłacić. Ostatnio Anne oddała pierścionek z rubinem za kilogram szpondra.
– Sam pan widzi, panie Mosel, to tak jakbym darował wam kilka bochenków chleba, prawda? Proszę przyjąć te pieniądze i gdyby Jakub się pojawił, proszę mu przekazać, że go szukam, bo mam do niego ważną sprawę. Postaram się tutaj zjawić w przyszłym tygodniu – spokojnie powiedział Emil.
– Mówiłem ci, że nie wiemy, gdzie jest Jakub – mruknął Samuel. – A za datek dziękujemy. Jak wojna się skończy i się trochę odkujemy, na pewno ci wszystko oddamy.
Emil machnął od niechcenia ręką i opuścił mieszkanie Moselów. Nie wrócił jednak na ulicę, tylko skrył się w cieniu wejścia do sąsiedniej klatki. Przeczucie go nie myliło i kilka minut później ujrzał młodszą z sióstr Jakuba Mosela, kilkunastoletnią Sarę. Wybiegła przez bramę i wmieszała się w tłum na głównej ulicy. Emil podążył za nią, domyślając się, że poszła poszukać swojego brata. Wkrótce weszła do sieni jednej z kamienic i zniknęła za drzwiami mieszkania na parterze. Po kilkunastu minutach opuściła je, ale Lewin pozostał na miejscu, czekając na Jakuba. Po chwili wyszedł Mosel i w istocie miał na szyi przewiązany czerwony szalik. „Bolszewicka świnia” – pomyślał ze złością Emil.
– Jakub? – zagadnął Lewin.
Mosel odwrócił się gwałtownie i spojrzał na Emila, wystraszony.
– Nie obawiaj się, przyszedłem, bo potrzebuję twojej pomocy – zaczął grzecznie Lewin.
– A co ja mogę, człowieku? Nie widzisz, co tutaj się dzieje? – Mosel odetchnął z ulgą.
Emil zbliżył się do Jakuba i powiedział cicho:
– Wiem, że masz kontakt ze swoimi towarzyszami za murami getta.
– I co? Chcesz mnie wydać czy szantażować?
– Posłuchaj, idioto! – zdenerwował się Emil. – Moja siostra, Hanka, pomagała wam. A teraz siedzi na Pawiaku. Już długo i bardzo się o nią martwię. Pomóżcie mi ją stamtąd wyciągnąć. Ten twój rosyjski koleżka na pewno ma jakieś możliwości, broń, ludzi… Musicie ją odbić. Musicie ją stamtąd wyciągnąć. Słyszysz, Mosel?!
– Nie mogę ci pomóc. Nie będę narażał naszej siatki dla jednej kobiety – burknął.
– Pomagała wam… pomagała wam… – niczym mantrę powtarzał Emil.
– Nikt jej nie kazał.
Ostatnie zdanie rozwścieczyło Lewina. Nie był bez winy, w końcu Hanka za jego sprawą znalazła się w więzieniu, ale on chociaż starał się naprawić swój błąd i wyciągnąć ją stamtąd, a tymczasem ten „pejsak”, w którym Hanka kochała się nieprzytomnie przez niemal pół życia, prychał, jakby chodziło o załatwienie tony węgla. Przycisnął Mosela do ściany i zadzierzgnął na jego szyi ów sławetny czerwony szaliczek, buńczuczną manifestację poglądów. Jakub zaczął się wyrywać i szarpać, ale Emil z całej siły wymierzył mu kolanem kopniaka w przyrodzenie. Mosel skulił się z bólu, a Lewin w dzikim szale coraz mocniej zaciskał szalik na jego szyi. Jakub zaczął charczeć i z trudem łapał powietrze, dopóki jego zaczerwieniona twarz nie zamieniła się w nieruchomą maskę. Ciało Mosela zwiotczało i osunęło się na posadzkę klatki. Emil sprawdził, czy doprowadził drania do kresu jego życia, po czym przeciągnął w stronę drzwi od piwnicy. Otworzył je i kopniakiem wrzucił ciało Jakuba w czeluść schodów. Wyszedł z sieni i ruszył w stronę szlabanu.
Nie żałował Mosela, ta śmierć wydała mu się jedyną sprawiedliwą zemstą za obojętność wobec losów jego siostry. Dochodząc do strażniczych budek, obejrzał się jeszcze, by popatrzyć na miejsce, gdzie gasną resztki człowieczeństwa. Czuł gniew. Taki sam jak wówczas, gdy jego prawdziwy ojciec potraktował go jak psa i gdy Adrianna Daleszyńska wyśmiała jego zaloty. A gdy w Emilu Lewinie rodził się gniew, nic i nikt nie było w stanie go poskromić.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw ślad po sobie i proszę, nie obrażaj nikogo.
Masz pytania, wnioski, spostrzeżenia? Pisz śmiało ;)